W końcu
wydostaliśmy się ze śmierdzącej oazy. Słońce paliło w karki, ale przecież chyba
lepsze to niż kąpiel w gównie. Kierowaliśmy się na północ, najlepiej za Marrakesz,
otrzymując w międzyczasie podwózkę od kolejnego serdecznego Marokańczyka,
którego nowym powołaniem była rola przewodnika (bynajmniej nie za pieniądze).
Pośrodku niczego był w stanie wskazać nam kozy chodzące po drzewach, kozy
rodzące, drzewka migdałowe i oliwne, czy specjalne, stare berberyjskie
zbiorniki, których celem było gromadzenie wody głównie dla zwierząt gospodarskich.
Dzięki jego uprzejmości ten upalny dzień nie okazał się wcale aż tak upalny.
Podczas pożegnania kierowca wyglądał na bardzo zmartwionego naszym dalszym
losem, więc postawił noc w hotelu i zadbał o to, byśmy nie byli głodni.
Sprawdziła się teoria, że może i ludzie, którzy żyją z turystyki będą chcieli
oskubać innych z piórek, ale za to reszta jak do rany przyłóż: podwiozą,
pogadają i jeszcze posiłek zaoferują. A to przecież nie pierwszy i nie ostatni
taki przypadek! Wspólna fotka i czas się rozstać :-)
Berberyjskie zbiorniki na wodę |
Nasz wybawca |
Noc z Tafraoutu
została odespana. Obudziliśmy się grubo po 11, więc po szybkiej ‘kąpieli’ w
hotelowej umywalce wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta i lokalnego souku w Inezagne.
Wszystkie uliczki wyglądały identycznie, więc zgubienie się w ich labiryncie i
gąszczu ludzi naprawdę nie było trudne. Ten souk był raczej miejscem dla
mieszkańców, nie było na nim nic turystycznego, jednak jeden sprzedawca nawet
pokusił się o targowanie za kawałek szmatki.
Cóż, jeśli byliście kiedykolwiek na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu w
niedzielę, to jest to dobra zapowiedź tego, co działo się w Inezgane. Smar,
mydło i powidło w najczystszej postaci: ciuchy, elektronika, sprzęty domowe,
pościele, żywe zwierzęta, kurniki obok fryzjerów, brakowało sprzedaży obornika
obok kosmetyczki. Nic nie przebiło jednak gastronomii w wydaniu Marokańczyków,
która to znajdowała się na szarym końcu targowiska i wszelkie normy, przepisy
BHP mogły się schować, naprawdę. Syfiasta buda z panem, który nie wiedział co
to rękawiczki. Obok tej budy walające się śmieci, a za stołek do siedzenia
robiły oblepione tłuszczem skrzynki po napojach. Madzia Gessler miałaby co
robić. Nie mniej jednak, jedzenie było nie do podrobienia. Po raz kolejny
raczyliśmy się chlebkami z mięskiem i szklaneczką fanty za jedyne 1-2zł od
łebka. Na innym stoisku pan wyciskał soki z cytryny i trzciny cukrowej – słodka
śmierć :P Uprzedzam pytania, nasze żołądki i tyłki nie cierpiały potem z tego powodu
;) I odradzam kupowania baterii ze stoisk mocno nasłonecznionych, bo
najprawdopodobniej w ogóle nie zadziałają. Ot, taki nasz nieogar ;)
Uraczony herbatą i koktajlem :) |
Nasza 'knajpa' |
Souk |
Polska lata 80-te ;) |
Najsmaczniejsze ślimaki jakie jadłam |
Dostanie się na
wylotówkę do Marrakeszu zajęło nam sporo czasu, a i zaczęliśmy powątpiewać, czy
jest sens łapać dalej, czy może lepiej jednak przenocować w krzakach.
Raz KOZIE śmierć.
Próbujemy, choć
nastroje nie były najlepsze, a każdy mijający nas samochód tylko bardziej pogarszał
sprawę, ale w końcu…. Jest! Oto ona, nasza pierwsza
ciężarówka na marokańskiej ziemi. Ciekawość nas zżerała, więc bez namysłu
decydujemy się na transport. Powitało nas dwóch panów, z czego jeden nawet
umiał francuski, drugi okazał się po prostu sympatyczną niemową, może od czasu
do czasu zdecydował się powiedzieć coś po arabsku. Na pierwszy rzut oka tylko
wnętrze odbiegało od standardów europejskich, bo Marokańczycy generalnie lubią
wszystko ozdabiać dywanikami i frędzelkami. Jak dla mnie to urocze, robiło się
tak jakby przytulniej, ale jestem babą, więc wiecie ;)
Przed nami długa
droga, bo jakieś 3h, więc panowie zadbali, by poprawić nam nastroje. Można
powiedzieć, że od samego początku podróży do jej końca ciężarówka była w dymie,
ale nie papierosowym (if you know what I mean). Nie wiem, czy zdobyłabym się na
odwagę wsiąść z nimi, gdybym wiedziała, że palą jak stare smoki. Co więcej nie
tylko dojechaliśmy szczęśliwie do celu, ale również byliśmy gośćmi na marokańskiej dyskotece. Kierowca
upalony z oczami jak Chińczyk uraczył nas arabską muzyką na zmianę z
europejskimi hiciorami, włączył rozmieszczone w całej ciężarówce kolorowe
lampki, które migotały i brakowało jeszcze tego, żeby pozwolił Dawidowi
kierować, ale na szczęście to się nie stało. W tym stanie błogości tylko ja nie
uczestniczyłam, raczyłam się co najwyżej zapachem, ale kierowca najwyraźniej
miał dużą potrzebę znalezienia mi zajęcia, więc wykręcił numer do jednej ze
swoich czterech żon i tak po prostu miałam sobie poplotkować. Kochany on!
Zaczyna się robić śmiesznie ;) |
Ciężarówka jakoś
jedzie, nastroje przednie, szczerze mówiąc nie wiem, czy byliśmy widoczni dla
innych kierowców, ale byłoby nudno, gdyby marokańska policja nie chciała zrobić
kontroli. Samochód staje, ja trochę sztywna i nic się nie odzywam. Już nawet
jestem gotowa jechać z tymi szaleńcami dalej, byle nie nocować na pustkowiu,
czy w jakimś areszcie. A przypominam, że cztery osoby w ciężarówce to
zdecydowanie za dużo i można za to zwinąć karę.
Nasz ucieszony
Marokańczyk, który stał się Chińczykiem nie przestraszył się jednak. Dzielny
jak lew wyciągnął dokumenty, wsadził między nie banknot i ucieszony przekazuje
policjantowi. Niespełna 5 minut później po prostu ruszamy dalej… Tak się
załatwia sprawę w Maroku. Czterech pasażerów, trzech upalonych, mała widoczność
drogi podejrzewam, a do tego niezapięte pasy- no bezpieczeństwo na najwyższym poziomie!
Abstrahując już
od mało odpowiedzialnego podejścia, znów byliśmy świadkami ich gościnności,
pozytywnego nastawienia i chęci niesienia pomocy. Nie pisałam o tym wcześniej,
ale również i w tym przypadku poczęstowano nas ciepłym posiłkiem i sokami, więc
brzuchy nie miały powodów do narzekań.
Pozdrawiamy panów
z ciężarówki i polecamy wszystkim autostopowiczom ten rodzaj transportu! :D