Ludzie gór! Cz. 2

Nastał ten tragiczny dla mnie moment w środku nocy, zwany pełnym pęcherzem.

Dylemat życia. Co zrobić? Czy w ogóle jest jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji, za wyjątkiem wystawienia czterech liter na przeraźliwe zimno, ciemność i czyhające za drzewami czworonożne potwory?
Wyobraźnia płata figle i niezależnie od tego, czy zostałabym pożarta, wyjść musiałam. O tak, po prostu.

Poranek okazał się być znacznie przyjemniejszy. Po przerzuceniu całego naszego dobytku na światło dziennie okazało się, że jest wyjątkowo ciepło, a roślinność wokół nas będzie idealną suszarnią dla zawilgoconego namiotu i kilku ubrań.



Suzarnia :)


Słońce rozkosznie grzało moje poliki i dłonie, z pomocą przybyło również wino, które sprawiło, że dostałam wręcz wypieków.

Woda wyproszona w dniu poprzednim posłużyła do porannej „kąpieli” w wychodku, który znajdował się dosłownie 10 metrów od naszej miejscówki. A ponieważ woda ta przez noc porządnie się schłodziła, nie mogłam prosić o lepszą pobudkę i powrót do świata żywych. W reklamówkach ostały nam się kawałki chleba z konserwą wątpliwej jakości. Zjeść jednak trzeba było, ponieważ i plany były ambitne.

Do zdobycia był szczyt Żandarma i dotarcie do niewielkich, górskich jezior, przedzierając się przez mokre i zaśnieżone tereny, których za nic nie można nazwać szlakami. Najpierw jednak chcieliśmy po raz drugi spróbować naszych sił i zaprzyjaźnić się z ludźmi, którzy poprzedniego wieczora tak bardzo zaabsorbowani byli oglądaniem meczu piłki nożnej.

Puk, puk.

- Dzień dobry, czy możemy zostawić tutaj swoje rzeczy na przechowanie? Chcemy iść w góry.
- Hmmm, tu na pewno nie. Na zapleczu, w kuchni. Ale to zależy, jak długo was nie będzie.
- 3 godziny? Bardzo prosimy, ciężko nam z tym będzie wchodzić.
- Tu – wskazał ręką kąt zaplecza. No to chyba nie pogadamy.
- A tu u was w ogóle można coś do jedzenia kupić? - pytam pana, który był kucharzem na restauracji.
- A nie wiem, to trzeba kelnera zapytać – padłam i odechciało mi się pytać o cokolwiek.

Chodźmy w góry, może misie będą bardziej przyjazne i jakimś miodkiem poczęstują.

Kiedy tak niespiesznie ruszaliśmy w stronę gór, między nogami zaczęła plątać się czarna i kudłata psina, której imię dzień wcześniej odebrałam jako osobistą obelgę, bo kiedy padło słowo „żulia” byłam przekonana, że ktoś wyzywa mnie od żula... Żulia jednak była pieskiem, trochę nieśmiałym, ale zdecydowanie wytrwałym i oddanym. Lubiła głaskanie i ukraińską kiełbasę. Nie przepadała za czerstwym chlebem.

Najdzielniejszy pies na świecie- Żulia


Żulia okazała się być najlepiej przygotowana na tę wyprawę- mała, lekka, dużo futerka, no i zawsze na czterech łapach.
Ja odziana w dwie pary spodni, bluzę i kurtkę na wszelkie kataklizmy czułam się i wyglądałam jak zapaśnik sumo, a i tak na samej górze o mało nie zamarzłam, nie mówiąc już o basenie w butach. Brakowało tylko stroju kąpielowego.

Szlaki w ukraińskich górach rzekomo istnieją. Piszę „rzekomo”, bo jest ich jak na lekarstwo i chyba prędzej dojrzy się dzika wśród drzew niż uświadczy turystyczny szlak. Będąc na wysokości około 1400 m n.p.m., na szczyt Żandarma nie było wcale aż tak daleko. Żandarm liczy sobie mniej więcej 1780 m n.p.m. Zanim rozpoczęliśmy prawdziwe wspinanie, uznałam, że taka odległość to pikuś.

Nic bardziej mylnego.

Wypatrzyliśmy szlak, którym żwawo szliśmy około 15 minut, upaprani w śniegu nad kostki. To jednak była najprzyjemniejsza część zdobywania szczytu. Po drodze udało się uwiecznić piękny szafran spiski, potocznie zwany krokusem. Nie mogliśmy obejrzeć go w pełnej krasie, nie mniej jednak ze śniegiem dobrze sobie radził, a taka siła i odwaga zasługuje na poklask i obowiązkowe zdjęcie do albumu. Uroczy, nie ma co.

Powoli budzi się do życia :)


Żulia dalej towarzyszyła nam w podróży, choć byliśmy przekonani, że po pierwszym zakręcie zawróci. Szlak się skończył, widzimy szczyt Żandarma. Czas na porządne, strome wspinanie, okupione okrutną zadyszką, ciągłymi postojami i strachem. Najzwyklejszym strachem. I to z mojej strony, Dawid radził sobie dzielnie i zawsze był na przedzie.

Śnieg sięgał już kolan. Czułam wodę w butach i mokre spodnie. Nawet nie chciałam myśleć o tym, w jakim stanie będę schodzić i czy potem ciężko tego nie odchorujemy. Nie widziałam, co znajduje się pode mną. Spacer często polegał na deptaniu kosodrzewiny czy niskich drzew, które były pokryte białym puchem.

Żulia dogania Dawida. Ja pasuje. Dostałam takiej zadyszki, że obawiałam się ataku serca. Siadam na śniegu, dokoła śnieg, przede mną daleko śnieg, za mną szczyt i śnieg. Z racji wysokości wiatr mnie nie łaskocze, wiatr mnie trzaska po pysku. Jest cholernie zimno, ale po co komu rękawiczki.

Wytrwała do końca!


Dawid powoli dociera na szczyt, wchodzi na skałę. Widzę, że robi zdjęcie. Mija chwila, dwie, trzy... Coś za długo tam stoi, ani wte ani wewte. Szczyt Żandarma w odległości zaledwie kilku metrów, gdy nagle, z jego lewej strony zaczyna osuwać się śnieg. Jeszcze lawiny brakowało... Ja dalej siedzę, nie ruszam się za bardzo, krzyknąć do Dawida nie mogę, bo jeszcze zrobię nam krzywdę, ale niechże schodzi w końcu...

Żulia zdążyła już do mnie podbiec, położyć mi się na kolanach, najpewniej zwyczajnie znudzona czekaniem na górze. Wiatr dalej trzaska w pysk, może i jeszcze bardziej, bo siedzę dobre pół godziny, niebo zaczyna szarzeć. A w głowie wizualizuje sobie kolejną lawinę...

Na szczęście Dawid powoli, ostrożnie zaczął schodzić tyłem, na czterech kończynach- jak Żulia. Wszystko po to, by nie spowodować kolejnego osunięcia się śniegu. Kolejne 10 minut minęło, ale w końcu w trójkę zeszliśmy ze stromizny.

Selfie na skale. Wcale nie było tak O.K.


Tak najszybciej łapie się słońce ;)


W planach były jeziorka. Tyle, że ich położenie nie do końca było znane, a gonił nas czas, no i też świadomość, że żaden kawałek naszej odzieży nie był suchy. Żulia czekała na nas cierpliwie, wyprzedzając nieznacznie, kiedy się zbliżaliśmy. Zejście wcale nie okazało się łatwiejsze. Zadyszki może mniej, tempo szybsze, ale ja co chwilę lądowałam rękami w śniegu, co potem skutkowało odmrożeniami. W butach to już dawno przestał być basen, tylko aquapark czy kompleks wodnych zbiorników ze zjeżdżalniami...

Darmowe czyszczenie butów


W końcu trafiliśmy na poprzedni szlak, po drodze minęliśmy piękne skupisko kaczeńców i mogliśmy nacieszyć się w spokoju widokiem gór. Góry piękne, w maju pełna zima. Poleciłabym sobie jednak następnym razem lepsze przygotowanie, trwalsze i nieprzemakalne buty. No i rękawiczki.




Na szczęście nasz dobytek czekał na kuchennym zapleczu, ochoty bratania się po raz trzeci jednak nie było. Latarnie dawno świeciły, bo i powrót zaliczyliśmy dość późno. Tym razem jednak nie mogliśmy odpuścić ogniska, chociażby ze względu na potrzebę porządnego rozgrzania, no i wysuszenia rzeczy. Przygotowanie drewna chwile zajęło, Dawid wpadł na genialny pomysł ogrodzenia się karimatami przed wiatrem. Dzięki jego uporowi ogień poszedł w ruch na dobre kilka godzin, podczas których prawie zasnęłam, oparta na jego plecach. Wcześniej jednak przygotowałam mistrzowski posiłek z zupki instant i wcześniej podsmażonego kawałka boczku. To dopiero była wyżera!

A gdzie Żulia w tym wszystkim? A Żulia poszła z nami, znalazła sobie miejsce do drzemania i była naszym Aniołem Stróżem :) Do samego końca przygody z ośrodkiem narciarskim w Darhobrat. Trzeba przyznać, że to psina o dobrym sercu, jednak zdecydowanie o wrażliwych kubkach smakowych. No, ale kto po takim fizycznym wysiłku połasiłby się na chleb? No kto?





Czytaj dalej...

Ludzie gór! Cz. 1

Noc w Jaremcze, poprzedzająca wyprawę w ośnieżone góry, miała okazać się ostatnią ciepłą i przyjemną nocą. Potem nie zostało nam nic innego, jak kilka warstw ubrań i próby zaklejania szarą taśmą wszelkich otworów w namiocie.

Ciężko było nam rozstać się z tym pięknym miastem. Koło południa handel kwitł w najlepsze, a z budek dochodziły kuszące zapachy jedzenia. Na odchodne zabraliśmy po ukochanym pierożku i czekaliśmy na jakąś dobrą duszę, która przybliży nas do celu.

Następnym przystankiem była Jasina, która okazała się wyśmienitym miejscem, zarówno na spożycie wina domowej roboty, jak i na odpoczynek dla moich zbolałych stóp. Nawet po kilku dniach dłuższych spacerów nogi nie przyzwyczaiły się do takiego wysiłku. Krzyczały i prosiły o litość, ale mogłam leczyć je tylko wcześniej zakupioną maścią na stłuczenia i wyżej wspomnianym winem. Trochę pomagało.

Bociek wita nowo przybyłych w Jasinie :)

Centrum miasta było niewielkie, a też niewiele w nim było życia. Postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłużej, aczkolwiek jak się potem okazało, miasto to było właściwie metą dla kierowców osobówek. W dalszą część gór można było pojechać co najwyżej jeepem, którego by nam chętnie załatwiono za jakieś 20-30 dolarów. Gdyby pan taksówkarz wiedział, że te 20-30 dolarów to budżet na całą naszą wyprawę, pewnie nie zawracałby sobie nami głowy. Z uporem maniaka stanęliśmy na przystanku autobusowym, gdzie po kilkudziesięciu minutach w końcu ktoś poradził, byśmy wsiedli do autobusu. Miał on podwieźć nas w miejsce, skąd musielibyśmy udać się dalej na piechotę.

Niestrudzony w łapaniu kolejnych aut

Kierowaliśmy się na Darhobrat, skąd już niedaleko, by zdobyć szczyt Bliźnicy (1883 m n.p.m.) – najwyższej góry w paśmie Świdowca. Z naszych ustaleń wynikało, że przed nami około 12 km marszu, na co moje nogi skamieniały i nie chciały się z dystansem pogodzić. Właściwie pora była już wczesno-wieczorna, a słońce nie rozpieszczało nas długo swoimi promieniami, dlatego ruszyliśmy przed siebie, by znaleźć chociaż dobre miejsce na nocleg. Szczęście w nieszczęściu, że Dawid spróbował poszukać miejsca na własną rękę i w międzyczasie drogę zajechał jeep z panem w środku, który szczerze się zdumiał, co ja w ogóle TU robię. TU, czyli na takim zadupiu.

Odpowiedź rzuciła się sama: W góry! Na Darhobrat! Zabierzecie?

Stąd miało zacząć się 12 km przygody...



Czekałam tylko na magiczne „tak”, by oznajmić panu, że w takim razie jeszcze po swojego „malczika” (chłopaka) zawołam. Wyraz twarzy bezcenny, bo może się panu wydawało, że zabierze mnie w romantyczną podróż, a tu niespodzianka. Nie zeźlił się jednak za bardzo, poczekał cierpliwie na Dawida, a ja w duchu dziękowałam za ten wspaniały gest. Zawsze to 12 km mniej…

Wywiózł nas pod ośrodek, który, za wyjątkiem personelu, świecił pustkami. Jak się okazało, takie właśnie jeepy, jeżdżąc do swoich baz w górach, zabierają ze sobą zmęczonych chodzeniem ludzi i na tym zarabiają. Poszczęściło się nam, nie ma co!

Klimat zmienił się diametralnie. W końcu zajechaliśmy na wysokość 1400 m n.p.m. Był maj, a śnieg w najlepsze chrzęścił pod butami. Wysiadając z samochodu, naprawdę się zastanawiałam, jak będzie wyglądała noc w namiocie. W ekwipunku było zimne już piwo, a organizm domagał się ciepłego posiłku. Ryzyk-fizyk pomyślałam. Skoro ktoś nas tu dowiózł, to i wrzątek dostaniemy. Zupki chińskie czekały. Nie będę też czarować, że liczyłam skrycie na propozycję noclegu na zimnej podłodze ośrodka. Zawsze to zimna podłoga, a nie zimny i mokry śnieg.

Widok z namiotu za dnia

Aż tak dobrze być nie mogło. Personel bardzo był zainteresowany, ale meczem, który odbywał się na ekranie telewizora. Za pierwszym razem otrzymaliśmy kubeł zimnej wody na zupki, więc i propozycji przekimania nie można było się spodziewać. Nie ma jednak, co narzekać. Zjedliśmy ciepły posiłek? Zjedliśmy! Zupka chińska w takiej temperaturze smakuje jak najbardziej wykwintne, restauracyjne danie.

Do wyboru mieliśmy przenocowanie na żwirze, który robił w szczycie sezonu za parking lub w lesie, który o tej porze był trochę przerażający, no i mokry…. Ostatecznie osłona drzew przed zimnem i miękkie podłoże przeważyły szalę, by stać się ludźmi lasu. O godzinie 23.00 miałam na sobie dwie warstwy ubrań, a i tak trzęsłam się jak osika. Oczywistą oczywistością była próba rozpalania ogniska, która zakończyła się trzymaniem zimnych i zawilgoconych kijaszków w ręce. 2h strojenia skutecznie nas zniechęciło, a może i przede wszystkim zmęczyło. Drewna wokół mnóstwo, nic jednak nie nadawało się na trwałe rozpalenie. Efekt końcowy był taki, że zamknęliśmy się w namiocie z butelką piwa i wina (i chyba jeszcze jakiejś czystej), śmierdząc dymem niemiłosiernie. Pomimo schowania się wśród drzew, nocka była prawie nieprzespana przez zimny wiatr, który wdzierał się w każdą szczelinę.

I pomyśleć, że kilka metrów dalej rozgrywał się najciekawszy mecz piłki nożnej pod słońcem…


Po ciężkiej nocy wino z rana jak śmietana

PS Nie żebym nie doceniała uroków namiotowego spania z dala od ludzi. Widok rozgwieżdżonego nieba niejednego by natchnął do napisania romantycznego wiersza ;-)

PS 2 Zdobywanie gór z najwierniejszych psem na świecie już za kilka dni! Złapcie oddech na więcej :-)


Czytaj dalej...
Smak na podróż © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka