Kraina miodem płynąca! Jaremcze!

Noc nieprzespana, a i przed południem wyruszyliśmy dalej, byle przed siebie. W góry!

10 km spaceru, buty zaczynają uwierać, jakoś ciężej się na plecach robi, więc postanawiamy zatrzymać się na przystanku autobusowym. Całe szczęście szybko złapaliśmy podwózkę u chłopaka, który wywiózł nas już na główniejszą drogę na Jaremcze. Tam chwilowy postój w celu zreperowania prującego się pokrowca do namiotu, zakup zimnych napojów i szybki skok w celu opróżnienia pęcherza. Dla mnie niestety niefortunny, źle nadepnęłam na kamień i przez kolejny dzień marsze okupione były bólem. Jak to się mówi? Twardym trzeba być, nie miętkim?

Kolejny kierowca wysadził nas w jakiejś małej miejscowości i stamtąd poruszaliśmy się tylko marszrutkami, robiąc przerwy na wysiorbanie piwa z butelki czy zakup maści na stłuczenia w aptece. Dawid stał się właścicielem taniego jak barszcz cygara o waniliowym aromacie. Wyzierała z niego paskudna słodycz, porównywalna do kadzidełkowych wynalazków, po których mdli jak diabli… Jakimś cudem to wypalił i jakimś cudem nie zwymiotował. Dzielny, a co!

 Jak już wspominałam wcześniej, marszrutki z wioski do wioski kosztują grosze, a zależało nam na czasie, więc nie bawiliśmy się w stopowanie od skrzyżowania do skrzyżowania. Góry ważniejsze, tam trzeba spędzić jak najwięcej czasu!

Zielono mi...


Do Jaremczy dostaliśmy się wieczorem, na szczęście nie byliśmy skazani na samotny marsz po nieznanych terenach, bo przed odjazdem autobusu Dawid poznał Vitalego, który zaproponował pomoc i piwko. Miasto bardzo urokliwe, stanowi główny ośrodek wypoczynkowy na Ukrainie. Za dnia centrum jest pełne ludzi, straganów, sklepików sprzedających pamiątki. Dzieci bawią się na dmuchanych zjeżdżalniach z widokiem na piękny wodospad. To w Jaremczy jest jedyny i niepowtarzalny most kolejowy, którego przejście wymaga wielkiej odwagi. W jego dole płynie rwąca rzeka, kamienne płyty wydają się solidne, ale szpary między nimi mrożą krew w żyłach. Dla tych, którzy mają lęk wysokości (ale taki prawdziwy)- nie polecam.

Nie zdziwiałbym się, gdyby oryginalnie nazywano ten most "Mostem śmierci" ;)

Jaremcze to także poczta, która nie sprzedaje kartek i która zamyka się o wczesnych godzinach.

To także miasto wspaniałych oscypków, bryndzy i innych domowych wyrobów, jak marynowane grzyby, papryki chilli, wina, zioła. Wszystko, czego dusza zapragnie. A tu można sobie na to pozwolić, bo ceny podobne jak w Polsce… tylko tej z lat 90-tych. Kilogram bryndzy kosztuje 80UAH, czyli jakieś 15PLN. Kilo sera! Gdyby człowiek nie targał wiecznie tego plecaka i zazwyczaj jakiejś dodatkowej siaty, to bierę od razu.

Fifki, dzbanki, łopatki, podkładki.. co chcecie!

Miody, miody i jeszcze raz miody... Wina, kompoty- raj!


W Jaremczy poznaliśmy hucułów, czyli górali zamieszkujących wschodnią część Karpat, którzy prowadzili restaurację, zagrali na żywo piękną huculską muzykę i pogawędzili trochę. Urzekły mnie ich proste koszule z równie prostym, ale ładnym haftem. Urzekło mnie to, że wszystkie pokolenia nosiły tradycyjne stroje. Od młodocianych do starszych ludzi włącznie. Wszyscy byli niesamowicie pomocni i gościnni, jednocześnie nie oczekując niczego w zamian. 

Sama restauracja, którą odwiedziliśmy, była urządzana w góralskim stylu. Drewno, kominek, haftowane obrusiki, ludowe stroje i ręcznie zdobione naczynia. Większość wisiała na ścianach i cieszyła oczy odwiedzających. Lokal urządzony ze smakiem, aż czułam, że w tych obdrapanych ciuchach tam nie pasuje…

Huculska restauracja, huculskie dekoracje

Restauracje restauracjami, ale na uwagę zasługuje pierożkarnia, która słynie z serwowania niestandardowych pierożków z farszem. Niestandardowych w naszym rozumieniu, bo nie chodzi o pierogi, a  o dobrze wypieczone ciasto w kształcie pieroga. Jeden pierożek to dobra przekąska, a dwa pierożki to już fajna kolacja. Pierożek z ziemniakami, z grzybami, z mięsem, z podrobami, na słodko… do wyboru do koloru. Nie mogliśmy się zdecydować, więc suma sumarum podczas kilku wizyt spróbowaliśmy wszystkich słonych wersji ;) Na ciepło jeszcze lepsze! Pierożki zawładnęły mym sercem.
Niepozorny pierożek, ale wielki :)

Banosz- lokalna potrawa z mąki kukurydzianej, z bryndzą i świeżym koperkiem. Tanie, syte i pyszne przede wszystkim!


Na uwagę zasługuje również ‘atrakcja’, która w godzinach wieczornych była bezludna, a wejście kosztowało raptem 3zł za łebka. Nazywam to ‘atrakcją’, ponieważ doszły nas słuchy, że była to rezydencja prezydenta, czy właściwie jeden z jej elementów, ale Internet niewiele mi na ten temat powiedział. Przekraczając kasę, mieliśmy możliwość zapoznać się z przeróżnymi gatunkami zwierząt. Ptactwo wszelkiej maści, od bażanta, przez pawia, do sowy. Wszystkie zamknięte w klatkach, ale bardzo zadbane i zdecydowanie przyzwyczajone do widoku ludzi. Im dalej w las, tym większe zwierzęta napotykaliśmy na swojej drodze. Dawid nawet dyrygował dzikami, które na jego machnięcie ręką zaczynały przeraźliwie kwiczeć, chrumkać, czy co tam robią dziki… Zabawę miał przednią, mógł tak bez końca.
Małe randez-vous?

Głodne to było, dzikie, ale koncert był niezły ;)

Jak wspomniałam, postać Vitalego przewijała się przez cały wieczór. Chłopak bardzo dobrze mówił po polsku, bo, jak to spora część Ukraińców, po prostu wyjechał do Polski na studia i za pracą. Polska oczami Ukraińca, to trochę tak jak UK naszymi oczami: bogate państwo, ładne drogi, pracy nie brakuje… Vitali zaprosił też swoją dziewczynę, Veronicę, która została wystawiona na ciężką próbę: musiała się ze mną jakoś porozumieć. Mój ukraiński był nieco lepszy, niż jej polski, ale w sumie dogadanie się nie było bardzo problematyczne, nawet nie musiałam zbyt dużo gestykulować. Obydwie wpadłyśmy w pułapkę gadulstwa chłopaków, bo piwkowanie pod drzewkiem było przyjemne, tyle że nie wyrabiałyśmy z zimna. Owinęłyśmy się szczelnie śpiworem i całe dygotałyśmy, podczas gdy chłopaki w cienkich bluzach wydawali się zupełnie nieprzejęci temperaturą, która na tamtą chwilę była pewnie powyżej zera, ale zakładam, że niewiele więcej.

Alkohol nie rozgrzewa, oj nie...
Noc była wyjątkowo spokojna i ciepła, bo w otoczeniu drzew. Co prawda przed spaniem podjęliśmy próbę rozpalenia ogniska, ale wcześniejsze deszcze utrudniły nam to zadanie i koniec końców, po godzinie strojenia, wskoczyliśmy do namiotu, żeby się ogrzać. Z rana czekało nas szybkie zwinięcie maneli i wyjście z miasta, by zbliżyć się do ośnieżonych szczytów!



Czytaj dalej...
Smak na podróż © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka