Chwilowo opuszczamy marokańskie
klimaty, by wprowadzić nieco górskiej świeżości i nieprzewidywalności. Minął
tydzień od naszej autostopowej wyprawy w ukraińskie góry (Gorgany, Świdowiec,
Czarnohora), a w związku z tym, że w ciągu stosunkowo krótkiego czasu wiele się
działo, warto wspomnieć, jak u tego naszego wschodniego sąsiada jest.
Ukraińskie góry uznawane są za
jedne z najdzikszych w Europie i jedne z najpiękniejszych. Szlaków jak na
lekarstwo, czynnych schronisk również. Sama natura, piękne lasy i jeziora.
Roślinność zmienia się można powiedzieć z każdym pokonanym metrem. Śnieg do
kolan, sporo do zobaczenia. Może trafimy na pastucha, zaprosi nas do domu i nakarmi bryndzą?
Nie jeden ukraiński kierowca
pytał nas o opinie w sprawie ukraińskich dróg, zazwyczaj zaznaczając, że te ukraińskie
to złe, a polskie dobre. Trudno tutaj racji nie przyznać, ale na osłodę tym serowym
drogom wychwalaliśmy pod niebiosa ukraińską Warszawkę. Smutny uśmiech pojawiał
się na twarzach kierowców. Tylko jedna. No, może dwie główne drogi na całą
Ukrainę, ale to trochę za mało.
Jedyne 22 km kolein |
Jeden z naszych autostopowych przystanków |
7 dni to na tyle dużo, że
postanowiliśmy za radą kierowcy jechać drogami regionalnymi, co by więcej
zobaczyć. Już nie chodzi o te nieszczęsne drogi. Jazda z wioski do wioski jest
bardziej atrakcyjna z antropologicznego punktu widzenia. Ludzie się zatrzymują,
są ciekawi turysty. Ucinają pogawędki, czasem zaproszą, czasem nie, ale warto
sobie czas umilać. Jeśli ludzie nie są ciekawi, to z pewnością my znajdziemy
coś interesującego w lokalnym sklepie. Wybór piw za przysłowiowe grosze jest
duży, a będąc na Ukrainie nie można zapomnieć o suszonych rybkach- słonej
przekąsce, słonej też w cenie, ale jakże pysznej! Gatunków ryb do wyboru, do
koloru. Nie lubisz ryb? No to i kalmary suszone znajdziesz. Wszystko to stokroć
lepsze od chipsów, paluszków i innych kalorycznych dziwactw. Zapach trochę
odrzucający, ale do alkoholu (szczególnie piwa, wódki) wchodzi jak złoto.
Pierwszy odpoczynek po
ukraińskiej stronie miał miejsce w Samborze przy dworcu autobusowym. Spragnieni
kwasu i lokalnej kuchni udaliśmy się na polowanie. Pierwsza buda: hot dogi.
Druga buda: hot dogi. Trzecia buda: hot dogi i hamburgery… Idę po kwas, bo nie
wierzę własnym oczom. Pozostaje nadzieja, że kwas z kija mają dobry.
Uff, jak zwykle smaczny i orzeźwiający.
Ostatecznie nie wygrał z piwem, bo było to pierwsze i ostatnie miejsce, gdzie
go piliśmy, ale i tak warto było. Co z tym jedzeniem? Stanęło na hot dogu. Hot
dogu, który w całości z bułką i parówą wrzucony był do mikrofali, napakowany
dużą ilością surówki i zalany przeróżnymi sosami. Buła gumowata, nie pierwszej
świeżości, ale to chyba lokalny sposób przygotowywania tego przysmaku. Głodni
nie wyjechaliśmy, a i stare, dobre lata 90. się przypomniały.
Przerwa na DA w Samborze, jeszcze przed królewskim hot dogiem. |
Polecono nam pojechać do
następnej wioski marszrutką (miejski lub międzymiastowy środek transportu),
żeby zaoszczędzić czas. Pieniędzmi się nie przejmowaliśmy, bo 15-20 km trasy
kosztuje 2-3 zł od łebka. W szczególności nie miały one dla nas znaczenia po
tym, jak zobaczyliśmy nasz pojazd! Autobus Need For Speed dowiezie na miejsce z
prędkością światła ;-) Tylko my byliśmy tak rozentuzjazmowani, na innych nie
robiło to wrażenia.
Nasz superszybki i supertani pojazd |
Czystość szyb w autobusie
pozostawiała wiele do życzenia, ale trzeba przyznać, że widoki rekompensowały
wszystko. Prostota w czystej postaci. Domki prawie że jednakowe, z
warzywno-owocowym ogródkiem na przedzie, trochę trawki dla krów i kóz, drzewa
owocowe. Po prostu odskocznia od szarej, miejskiej codzienności. Co ciekawe,
Ukraińcy pamiętają o swojej historii, patriotyzm widoczny jest na każdym kroku.
Nawet w małych wioskach spotkać można pomniki upamiętniające poległych
żołnierzy, flagi ukraińskie powiewające na wietrze przy świetlicach, kopcach.
Te mniej chlubne, banderowskie, również powiewają. Jedna obok drugiej.
Ukraińska i banderowska. Razem. Dla nich to nic złego, oni mają swoją historię,
a my swoją.
Taki sobie ładny widok na pobliską wioskę |
"Sława Gierojom", sława bohaterom. Tutaj też wisiała banderowska flaga. |
Po kilku godzinach stania i jazdy
doczłapaliśmy się tirem (szalał jakieś 30km/h) do wioski, w której
postanowiliśmy osiąść z racji później pory. Całe szczęście, przed zmrokiem
znaleźliśmy sklep, w którym zaopatrzyliśmy się w razie najgorszego. Piwko,
wódka, suszone rybki. Nic więcej nie potrzeba. Właściwie to można było
odmaszerować, ale zaczęli zaczepiać nas łebki, wiek 35-40, bo człowieki z
plecakami na wiosce to rozrywka lepsza niż wódka. A jeśliby połączyć te
rozrywki, to można spokojnie umierać, tyle się dzieje!
Rozmowa jak rozmowa. Skąd
jesteście? Dlaczego tutaj? Dokąd jedziecie? Ludzka ciekawość, proste pytania,
ale dobrze się rozmawia. Jedna wódeczka. Trochę rybek i druga wódeczka. Dwa
różne języki, ale różnice zaczęły się jakby zacierać. Gada się miło, trochę
kaleczymy język, ale wszystko rozumiemy! Czasem ta seta na odwagę naprawdę jest
wskazana ;-) Otwieramy jakieś indycze szyjki, nowość na rynku, w życiu nie
jadłam czegoś takiego w formie przekąski. Zapijamy kolejnym kielichem, bo
szyjki pikantne. Robi się późno i chłodno, ale towarzystwo w najlepsze
świętuje. Mamy zaproszenie do domu!
Ledwo otworzyły się drzwi, na
stole wszystko było już gotowe: kanapki z szynką, ser twarogowy ze
szczypiorkiem, coś na osłodę, kawa, herbata. Siostra naszego wybawcy uwijała
się jak w ukropie, było mi głupio, a z drugiej strony byłam cholernie
wzruszona. Zmieniło się tyle, że
siedzieliśmy przy stole i każdy miał coraz więcej w czubie. W międzyczasie
wkroczył samogon (domowy wysokoprocentowy alkohol), potem likier
kawowo-śmietankowy, istne combo dla żołądka, chociaż miałam wrażenie, że
trzymamy się z Dawidem nieco lepiej niż właściciel. Godzina 1.00, a kolega miał
rzekomo na rano do pracy. Do dziś nie wiemy, czy wstał… Impreza tak jak hucznie
się zaczęła, tak samo hucznie się skończyła. Właściciel chciał przytulić
własność Dawida, nie pytając o pozwolenie, więc stanowczo Dawid o nią poprosił.
Musiało to pana zaboleć i po chwili namysłu wypieprzył nas z domu, żeby było
nam rześko. O 2.00 w nocy! To nasza druga próba noclegu na Ukrainie, która
skończyła się tym, że nas wyproszono. Pierwsza była o tyle udana, że dali nam
się przespać, a nad ranem kazali spadać gdzie pieprz rośnie. Tutaj nawet nie
mieliśmy takiej możliwości. Bo co? Bo gościu za dużo wypił i uznał, że to
właściwy moment pokazać Polakom, gdzie raki zimują. Wspomniałam, że gospodarz
był jednym z tych, którzy mają swoją historię i określał się jako banderowiec?
Całe zło z człowieka po alkoholu wychodzi. Jest nauczka na przyszłość.
Więcej rybek, mniej wódki. A już
na pewno nie likier Sheridan…
No ale co? Chyba jedziemy dalej.