Pod łukami Legziry z jedną nogą w sikach.

Na wstępie przepraszam Was i dziękuję za cierpliwość. Długo nie pisałam, trochę ze względu na brak weny, trochę ze względu na naszą kolejną wyprawę, ale odczułam dziś te pokłady słów zalegające głęboko... gdzieś... i oto powstał tasiemiec z uroczymi zdjęciami :) Do rzeczy!

Po przygodach z dziadkiem, który może, nastał czas na odpoczynek w bardziej odosobnionym miejscu.

Z Sidi Ifni już niedaleko było do Legziry znanej przede wszystkim z pięknych widoków na Ocean i na rozgrzane do czerwoności skalne łuki, które są główną pozycją wszystkich przewodników dot. tego właśnie miejsca.

Dotarcie okazało się niesamowicie proste. Między większymi miastami kursują grand taxi i zatrzymują się, rzecz jasna, na zawołanie. Niespecjalnie wierzyliśmy w powodzenie akcji, by szanowny pan kierowca zabrał nas za darmo, ale bez ryzyka nie ma zabawy. Po raz kolejny kilka słów z arabskiego uratowało nam dupska, bo wydukanie z siebie czegoś w stylu mandysz flus (nie mam pieniędzy) poskutkowało otwarciem bagażnika i darmową podwózką nad same łuki.
Dziękujemy Ci dobry człowieku!

Przyznać muszę, że czegoś tak pięknego w życiu nie było dane mi widzieć. Stałam w miejscu jak wryta tudzież poryta i nie mogłam uwierzyć, że to wszystko widzę, czuję i dotykam. Cały ciężar gdzieś zniknął, czułam się jak we śnie. Dobrze, że nie przyszło mi sprawdzać, czy to rzeczywiście sen, czy jawa, a pokusa była ogromna, bo te sny, gdzie człowiek się unosi nad ziemią, lata były/są snami najpiękniejszymi. Sami zapewne znacie to uczucie ;) Gdybym jednak dostała małpiego rozumu, trzeba byłoby mnie zeskrobywać z klifu, krzaka, czy innego kamienia. Na szczęście jestem i Wam trochę pokażę!

Nie widać, ale płakałam :P

Nie myślcie, że pogoda nieudana. Legzira koło godziny 10.00. Potem wyszło słońce ;)

Niezły zaciesz ;)

Zajechaliśmy na chwilę, a zostaliśmy na cały dzień... jak zwykle. Nie ma jednak czego żałować! Może poza jednym. Wyjątkiem były niedożywione, błąkające się psy. W dodatku zapchlone i brudne, w oczach miały smutek. Wykopywały sobie głębsze dziury w piasku, by się ochłodzić, niektóre wręcz zadrapywały się do krwi. Pogoda raczej im nie sprzyjała. W południe robiło się już naprawdę gorąco, idealne temperatury dla wszelkiego robactwa. Z jakichś przyczyn leżały blisko nas...
Może to nasz urok, a może brak prysznica? ;)

Prawie wdepnął w klocka, ale jeszcze o tym nie wie ;)



Ludu się zebrało, ale i tak mniej niż nad naszym polskim morzem :P Parawanów nie było ;)

O! Sławny łuk :)

Po kilku godzinach wylegiwania się na słońcu, spisywania pamiętnika i spacerów od brzegu do brzegu nastał czas, by poznać kolejnych miłych Marokańczyków. Swoją drogą, dalej zdumiewa mnie ich otwartość i gotowość do długofalowej pomocy, w zamian za nr telefonu i uśmiech :D

Spotkaliśmy grupę chłopaków w wieku 25-30, którzy na co dzień mieszkali w większych miastach i przyjechali się odchamić nad wodę. Ich główną rozrywką podczas weekendowego pobytu było granie w karty i palenie tradycyjnej marokańskiej fajki zwanej sipsi. Osobiście nie próbowałam, bo kobiecie nie wypada, Dawid za to chętnie z tego pykał, ale nie stwierdził, by było to jakieś nadzwyczajne doświadczenie. Przy okazji kolejnych stopów niektórzy kierowcy również chwalili się takimi fajkami, ale nie wiedzieć czemu, dorabiali sobie ideologie, że tą fajką niespecjalnie można się dzielić z innymi. Chłopaki nie miały z tym problemu, ale może to kwestia podejścia ;)

Próba wybrania optymalnej drogi, z uwzględnieniem ciekawych miejsc.

Sipsi w rękach Dawida, gościu z tyłu pocieszny :D


I tak od słowa do słowa zostaliśmy zaproszeni na obiad do wynajętego domku niedaleko wybrzeża. A ponieważ pora obiadowa się zbliżała, a ja byłam głodna jak wilk, to jak najbardziej na tę propozycję przystałam. Całe szczęście, że posiłek był już na gazie, bo Marokańczycy w zwyczaju mają gotować zdrowo, ale również trochę długo...

Pierwsze wrażenie z mieszkania?
Przytulne, minimalistycznie urządzone, bardzo w ich stylu. Do ścian dostawione coś w rodzaju puf z poduszkami, same ściany pomalowane na fioletowo, duży drewniany stół na środku  pokoju i gromadka cieszących się facetów naokoło. Czułam się tam trochę nieswojo, bo towarzystwo było wyłącznie męskie. Miałam nawet wrażenie, że tam nie pasuje, czy nawet przeszkadzam, ale przecież nie odpuszczę obiadu do jasnej cholery. Mężczyźni podzielili się na tych, którzy grali w karty i na tych, którzy próbowali porozmawiać z Dawidem. Ja byłam taka trochę niewidzialna. Właściwie to od razu mi się przypomniała wcześniejsza historia z Drissem, który z uśmiechem traktował mnie jak maskotkę Dawida, trochę jak niemowę lub upośledzoną, ale przywykłam :P

Na stół oczywiście wjechał wielki talerz jedzenia. Wielbiciele Maca i KFC mogą sobie odpuścić ten akapit, bo będzie za zdrowo ;) Talerz przepełniony był gotowanymi warzywami i duszonym mięsem (najprawdopodobniej jagnięciną). Wszystko oddawało swój własny zapach, a przecież jak wiadomo, Marokańczycy są mistrzami w doprawianiu. Nie brakowało tam kuminu, papryki czy kurkumy. Chleb maczało się w sosie, który powstał z gotowania, a przy tym panowała naprawdę miła, rodzinna atmosfera. Coś w tym jest, że posiłki jednoczą ludzi ;) Po obiedzie znów byłam trochę upośledzona :P

Bez problemu jednak się nie obyło... Musiałam skorzystać z toalety, bo pęcherz rządzi, tak samo jak dupa. Posłuchałam się go i poszłam do łazienki.

Cyk, cyk. Próbuję włączyć światło... i nic. Myślę sobie, że to nie jest problem. Sikało się po ciemku w krzakach to i tutaj kibel znajdę.
Plask, plask. "Co jest kurde mol?" Wchodzę stopą w coś mokrego. W ciemnościach egipskich widzę, że wanna cała upier***** od piasku i wypełniona jakąś butlą. Ekhm, zapewne to butla, która służyła poprzedniego wieczoru do najarania się. Rozumiem. Widzę, że koło wanny stoi jakiś kibel, a w kiblu różne rzeczy pływają...
O nie! W tył zwrot... "Zaraz, zaraz, to w co ja wdepnęłam? Czy to woda, czy to szczochy?" Nie pozwoliłam sobie myśleć za długo, po prostu wyszłam i czekałam ze skrzyżowanymi nogami na okazję. Okazję do wyjścia.

Może określenie wobec Marokańczów, że faceci to świnie nie jest do końca na miejscu, ale na pewno na miejscu jest określenie fleje i brudasy. Chociaż nie, brudasy też nie. Zostańmy przy flejach, przekaz jest jasny.

Wiem, wiem, zaraz będzie pojazd, że dziewczyny są gorsze, nie generalizuj, itd. Żeby nie było, dodam też, że i baby to fleje ;)

Pan w białym trochę za dużo wypalił ;)

Pożegnalne zdjęcie, kapelusznik najstarszy z rodziny.


Na szczęście nie kazali nam długo czekać, bo nastał dla nich koniec weekendu i każdy zbierał się do wyjazdu. I co teraz? Gdzie my pojadym?
Nie pozwolili się nam tym długo martwić, Marokańczyk kazał nam wsiadać do fury, zawiózł nas z powrotem do Sidi Ifni i zafundował noc w hostelu, ładując w nas pyszne kanapki z rybą i napoje.

Wniosek jest taki, że jak już się pozna ludzi, to nie dadzą Ci umrzeć z głodu, czy z zimna. Są lepsi niż ciotki i wujki razem wzięci, serio. Wspominam ten dzień i wieczór z łezką w oku. Te kanapki naprawdę były pyszne...

Gdzieś pod łukami :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Smak na podróż © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka