Noc w Jaremcze, poprzedzająca
wyprawę w ośnieżone góry, miała okazać się ostatnią ciepłą i przyjemną nocą. Potem
nie zostało nam nic innego, jak kilka warstw ubrań i próby zaklejania szarą
taśmą wszelkich otworów w namiocie.
Ciężko było nam rozstać się z tym
pięknym miastem. Koło południa handel kwitł w najlepsze, a z budek dochodziły kuszące
zapachy jedzenia. Na odchodne zabraliśmy po ukochanym pierożku i czekaliśmy na
jakąś dobrą duszę, która przybliży nas do celu.
Następnym przystankiem była
Jasina, która okazała się wyśmienitym miejscem, zarówno na spożycie wina
domowej roboty, jak i na odpoczynek dla moich zbolałych stóp. Nawet po kilku
dniach dłuższych spacerów nogi nie przyzwyczaiły się do takiego wysiłku.
Krzyczały i prosiły o litość, ale mogłam leczyć je tylko wcześniej zakupioną
maścią na stłuczenia i wyżej wspomnianym winem. Trochę pomagało.
Bociek wita nowo przybyłych w Jasinie :) |
Centrum miasta było niewielkie, a
też niewiele w nim było życia. Postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłużej,
aczkolwiek jak się potem okazało, miasto to było właściwie metą dla kierowców
osobówek. W dalszą część gór można było pojechać co najwyżej jeepem, którego by
nam chętnie załatwiono za jakieś 20-30 dolarów. Gdyby pan taksówkarz wiedział,
że te 20-30 dolarów to budżet na całą naszą wyprawę, pewnie nie zawracałby
sobie nami głowy. Z uporem maniaka stanęliśmy na przystanku autobusowym, gdzie
po kilkudziesięciu minutach w końcu ktoś poradził, byśmy wsiedli do autobusu.
Miał on podwieźć nas w miejsce, skąd musielibyśmy udać się dalej na piechotę.
Niestrudzony w łapaniu kolejnych aut |
Kierowaliśmy się na Darhobrat,
skąd już niedaleko, by zdobyć szczyt Bliźnicy (1883 m n.p.m.) – najwyższej góry
w paśmie Świdowca. Z naszych ustaleń wynikało, że przed nami około 12 km
marszu, na co moje nogi skamieniały i nie chciały się z dystansem pogodzić.
Właściwie pora była już wczesno-wieczorna, a słońce nie rozpieszczało nas długo
swoimi promieniami, dlatego ruszyliśmy przed siebie, by znaleźć chociaż dobre
miejsce na nocleg. Szczęście w nieszczęściu, że Dawid spróbował poszukać
miejsca na własną rękę i w międzyczasie drogę zajechał jeep z panem w środku,
który szczerze się zdumiał, co ja w ogóle TU robię. TU, czyli na takim zadupiu.
Odpowiedź rzuciła się sama: W
góry! Na Darhobrat! Zabierzecie?
Stąd miało zacząć się 12 km przygody... |
Czekałam tylko na magiczne „tak”,
by oznajmić panu, że w takim razie jeszcze po swojego „malczika” (chłopaka) zawołam.
Wyraz twarzy bezcenny, bo może się panu wydawało, że zabierze mnie w
romantyczną podróż, a tu niespodzianka. Nie zeźlił się jednak za bardzo,
poczekał cierpliwie na Dawida, a ja w duchu dziękowałam za ten wspaniały gest.
Zawsze to 12 km mniej…
Wywiózł nas pod ośrodek, który,
za wyjątkiem personelu, świecił pustkami. Jak się okazało, takie właśnie jeepy,
jeżdżąc do swoich baz w górach, zabierają ze sobą zmęczonych chodzeniem ludzi i
na tym zarabiają. Poszczęściło się nam, nie ma co!
Klimat zmienił się diametralnie.
W końcu zajechaliśmy na wysokość 1400 m n.p.m. Był maj, a śnieg w najlepsze
chrzęścił pod butami. Wysiadając z samochodu, naprawdę się zastanawiałam, jak
będzie wyglądała noc w namiocie. W ekwipunku było zimne już piwo, a organizm
domagał się ciepłego posiłku. Ryzyk-fizyk pomyślałam. Skoro ktoś nas tu
dowiózł, to i wrzątek dostaniemy. Zupki chińskie czekały. Nie będę też
czarować, że liczyłam skrycie na propozycję noclegu na zimnej podłodze ośrodka.
Zawsze to zimna podłoga, a nie zimny i mokry śnieg.
Widok z namiotu za dnia |
Aż tak dobrze być nie mogło.
Personel bardzo był zainteresowany, ale meczem, który odbywał się na ekranie
telewizora. Za pierwszym razem otrzymaliśmy kubeł zimnej wody na zupki, więc i
propozycji przekimania nie można było się spodziewać. Nie ma jednak, co
narzekać. Zjedliśmy ciepły posiłek? Zjedliśmy! Zupka chińska w takiej
temperaturze smakuje jak najbardziej wykwintne, restauracyjne danie.
Do wyboru mieliśmy przenocowanie
na żwirze, który robił w szczycie sezonu za parking lub w lesie, który o tej
porze był trochę przerażający, no i mokry…. Ostatecznie osłona drzew przed
zimnem i miękkie podłoże przeważyły szalę, by stać się ludźmi lasu. O godzinie
23.00 miałam na sobie dwie warstwy ubrań, a i tak trzęsłam się jak osika.
Oczywistą oczywistością była próba rozpalania ogniska, która zakończyła się
trzymaniem zimnych i zawilgoconych kijaszków w ręce. 2h strojenia skutecznie
nas zniechęciło, a może i przede wszystkim zmęczyło. Drewna wokół mnóstwo, nic
jednak nie nadawało się na trwałe rozpalenie. Efekt końcowy był taki, że
zamknęliśmy się w namiocie z butelką piwa i wina (i chyba jeszcze jakiejś czystej),
śmierdząc dymem niemiłosiernie. Pomimo schowania się wśród drzew, nocka była
prawie nieprzespana przez zimny wiatr, który wdzierał się w każdą szczelinę.
I pomyśleć, że kilka metrów dalej
rozgrywał się najciekawszy mecz piłki nożnej pod słońcem…
Po ciężkiej nocy wino z rana jak śmietana |
PS Nie żebym nie doceniała uroków
namiotowego spania z dala od ludzi. Widok rozgwieżdżonego nieba niejednego by
natchnął do napisania romantycznego wiersza ;-)
PS 2 Zdobywanie gór z
najwierniejszych psem na świecie już za kilka dni! Złapcie oddech na więcej :-)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz