Ludzie gór! Cz. 1

Noc w Jaremcze, poprzedzająca wyprawę w ośnieżone góry, miała okazać się ostatnią ciepłą i przyjemną nocą. Potem nie zostało nam nic innego, jak kilka warstw ubrań i próby zaklejania szarą taśmą wszelkich otworów w namiocie.

Ciężko było nam rozstać się z tym pięknym miastem. Koło południa handel kwitł w najlepsze, a z budek dochodziły kuszące zapachy jedzenia. Na odchodne zabraliśmy po ukochanym pierożku i czekaliśmy na jakąś dobrą duszę, która przybliży nas do celu.

Następnym przystankiem była Jasina, która okazała się wyśmienitym miejscem, zarówno na spożycie wina domowej roboty, jak i na odpoczynek dla moich zbolałych stóp. Nawet po kilku dniach dłuższych spacerów nogi nie przyzwyczaiły się do takiego wysiłku. Krzyczały i prosiły o litość, ale mogłam leczyć je tylko wcześniej zakupioną maścią na stłuczenia i wyżej wspomnianym winem. Trochę pomagało.

Bociek wita nowo przybyłych w Jasinie :)

Centrum miasta było niewielkie, a też niewiele w nim było życia. Postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłużej, aczkolwiek jak się potem okazało, miasto to było właściwie metą dla kierowców osobówek. W dalszą część gór można było pojechać co najwyżej jeepem, którego by nam chętnie załatwiono za jakieś 20-30 dolarów. Gdyby pan taksówkarz wiedział, że te 20-30 dolarów to budżet na całą naszą wyprawę, pewnie nie zawracałby sobie nami głowy. Z uporem maniaka stanęliśmy na przystanku autobusowym, gdzie po kilkudziesięciu minutach w końcu ktoś poradził, byśmy wsiedli do autobusu. Miał on podwieźć nas w miejsce, skąd musielibyśmy udać się dalej na piechotę.

Niestrudzony w łapaniu kolejnych aut

Kierowaliśmy się na Darhobrat, skąd już niedaleko, by zdobyć szczyt Bliźnicy (1883 m n.p.m.) – najwyższej góry w paśmie Świdowca. Z naszych ustaleń wynikało, że przed nami około 12 km marszu, na co moje nogi skamieniały i nie chciały się z dystansem pogodzić. Właściwie pora była już wczesno-wieczorna, a słońce nie rozpieszczało nas długo swoimi promieniami, dlatego ruszyliśmy przed siebie, by znaleźć chociaż dobre miejsce na nocleg. Szczęście w nieszczęściu, że Dawid spróbował poszukać miejsca na własną rękę i w międzyczasie drogę zajechał jeep z panem w środku, który szczerze się zdumiał, co ja w ogóle TU robię. TU, czyli na takim zadupiu.

Odpowiedź rzuciła się sama: W góry! Na Darhobrat! Zabierzecie?

Stąd miało zacząć się 12 km przygody...



Czekałam tylko na magiczne „tak”, by oznajmić panu, że w takim razie jeszcze po swojego „malczika” (chłopaka) zawołam. Wyraz twarzy bezcenny, bo może się panu wydawało, że zabierze mnie w romantyczną podróż, a tu niespodzianka. Nie zeźlił się jednak za bardzo, poczekał cierpliwie na Dawida, a ja w duchu dziękowałam za ten wspaniały gest. Zawsze to 12 km mniej…

Wywiózł nas pod ośrodek, który, za wyjątkiem personelu, świecił pustkami. Jak się okazało, takie właśnie jeepy, jeżdżąc do swoich baz w górach, zabierają ze sobą zmęczonych chodzeniem ludzi i na tym zarabiają. Poszczęściło się nam, nie ma co!

Klimat zmienił się diametralnie. W końcu zajechaliśmy na wysokość 1400 m n.p.m. Był maj, a śnieg w najlepsze chrzęścił pod butami. Wysiadając z samochodu, naprawdę się zastanawiałam, jak będzie wyglądała noc w namiocie. W ekwipunku było zimne już piwo, a organizm domagał się ciepłego posiłku. Ryzyk-fizyk pomyślałam. Skoro ktoś nas tu dowiózł, to i wrzątek dostaniemy. Zupki chińskie czekały. Nie będę też czarować, że liczyłam skrycie na propozycję noclegu na zimnej podłodze ośrodka. Zawsze to zimna podłoga, a nie zimny i mokry śnieg.

Widok z namiotu za dnia

Aż tak dobrze być nie mogło. Personel bardzo był zainteresowany, ale meczem, który odbywał się na ekranie telewizora. Za pierwszym razem otrzymaliśmy kubeł zimnej wody na zupki, więc i propozycji przekimania nie można było się spodziewać. Nie ma jednak, co narzekać. Zjedliśmy ciepły posiłek? Zjedliśmy! Zupka chińska w takiej temperaturze smakuje jak najbardziej wykwintne, restauracyjne danie.

Do wyboru mieliśmy przenocowanie na żwirze, który robił w szczycie sezonu za parking lub w lesie, który o tej porze był trochę przerażający, no i mokry…. Ostatecznie osłona drzew przed zimnem i miękkie podłoże przeważyły szalę, by stać się ludźmi lasu. O godzinie 23.00 miałam na sobie dwie warstwy ubrań, a i tak trzęsłam się jak osika. Oczywistą oczywistością była próba rozpalania ogniska, która zakończyła się trzymaniem zimnych i zawilgoconych kijaszków w ręce. 2h strojenia skutecznie nas zniechęciło, a może i przede wszystkim zmęczyło. Drewna wokół mnóstwo, nic jednak nie nadawało się na trwałe rozpalenie. Efekt końcowy był taki, że zamknęliśmy się w namiocie z butelką piwa i wina (i chyba jeszcze jakiejś czystej), śmierdząc dymem niemiłosiernie. Pomimo schowania się wśród drzew, nocka była prawie nieprzespana przez zimny wiatr, który wdzierał się w każdą szczelinę.

I pomyśleć, że kilka metrów dalej rozgrywał się najciekawszy mecz piłki nożnej pod słońcem…


Po ciężkiej nocy wino z rana jak śmietana

PS Nie żebym nie doceniała uroków namiotowego spania z dala od ludzi. Widok rozgwieżdżonego nieba niejednego by natchnął do napisania romantycznego wiersza ;-)

PS 2 Zdobywanie gór z najwierniejszych psem na świecie już za kilka dni! Złapcie oddech na więcej :-)


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Smak na podróż © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka